Kiedy następuje przedświąteczny czas ogarnia mnie jakiś szał. Już od połowy listopada dekoruję dom, robię własnoręczne ozdoby, chcę aby w każdym pomieszczeniu było czuć ten świateczno-zimowy czas. Właściwie to zawsze nie mogę się już doczekać tej możliwości tworzenia magicznego wystroju. Cieszę tym jak dziecko, co powtarzałam na tym blogu po tysiąckroć. Za to w styczniu… W styczniu zaczynają mnie te wszystkie dekoracje męczyć. Zdecydowanie odczuwam przesyt. To co dopiero tworzyłam z tak wielka pasją i miłością, chowam, tudzież wyrzucam bez najmniejszego wzruszenia. Kiedy opadają emocje po Bożym Narodzeniu, moje myśli natychmiast obierają kierunek odgruzowania domu ze wszelkich czerwieni, srebra i tysiącu błyszczących detali. Ba! Nawet najchętniej pochowałabym wszystkie grube koce, zapomniała o wełnianych pledach i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, za oknem wymalowałabym wiosenny pejzaż.
Muszę Wam wyznać, że nie znoszę zimy. Nie dostrzegam jej uroku ani trochę. Akceptuję tylko i wyłącznie w okresie Świąt. Wtedy to jak najbardziej białe zaspy śnieżne i mróz zza oknem mile widziane. Ale tuż po pierwszym stycznia najchętniej teleportowałabym się w jakieś odległe, ciepłe miejsce. Zabawy na śniegu bawią mnie przez pierwsze dziesięć minut, następnie zaczynam marznąc. Ale prawda jest też taka, że tego śniegu co roku jest jak na lekarstwo. Za to wieczór następuje tuż po piętnastej, wiecznie wieje, jest tak okropnie nieprzyjemnie, szaro i zimno. Ogarnia mnie istna niemoc. Tylko dni do tej wiosny odliczam, na taras tęsknie zerkam i w akcie desperacji wakacyjne broszury przeglądam.
Zwalczam zimę wszelkimi sposobami. Wypieram się jej rękami i nogami. Do piwnicy wynoszę karton ze światecznymi dekoracjami, bez żalu dorzucając te, które nadal byłyby aktualne patrząc na otaczającą nas aurę. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Może i śnieg za oknem, może i u sąsiadów jeszcze choinka stoi, w moim domu zaś rozkwitły tulipany. Zakwieciłam ten dom na całego, wyciągnęłam na wierzch jedyne słuszne i ulubione pastele. Jak wariatka bawiłam się dwoma bukietami kwiatów, robiąc z nimi tysiące aranżacji. Na półkach kolorową ceramikę poustawiałam na nowo, zaserwowałam babeczki w miętowych papilotkach, wypiłam wodę z limonką przez słomkę i poczułam się zdecydowanie lepiej.
Może i wokół zimno, może wiatr i śnieg, temperatury takie, że gluty z nosa zamarzają. Może i właśnie wróciliście z nart, tudzież pół dnia szaleliście z dzieciakami na sankach. Ale u mnie Moi Drodzy jest prawdziwa wiosna. Słoneczna, pachnąca, kwiecista. Wiosna na całego w styczniu! Jeśli i Wy macie po kokardę tej całej zimnej pory roku, to spójrzcie na zdjęcia poniżej i powtarzajcie za mną jak mantrę; wiosna w styczniu jest możliwa! Nawet meble zakwitły, tulipany pachną, słońce po podłodze promieniami tańczy, no wiosna jak nic! I tylko czasem nie patrzcie w tym momencie zza okno… Wypieramy zimę na całego!
Cudne kartki widoczne na zdjęciach to prezent od Marty Bosy dom. Jeszcze raz dziękuję pięknie!:)
Artykuł Salon zakwitł, czyli wypieramy zimę! pochodzi z serwisu Home on the Hill - blog lifestylowy - wnętrza, inspiracje, kuchnia, DIY.