Często mam tak, że jak wszystko jest dobrze to łapię się na tym, że spodziewam się, że zaraz nadejdzie coś najgorszego. Zadzwoni telefonu, odbiorę a potem nic już nie będzie jak przedtem. Wyobrażam sobie rożne scenariusze, choroby, upadki. Tak jakby szczęście miało swój limit, jakby nie mogło być dane ot tak na zawsze. Zawsze z terminem ważności, z gorszym czasem w pakiecie. Mój mąż nie rozumie tego mojego strachu, uspokaja, tłumaczy. Mówi, że przecież to nasze życie zwyczajne, takie ciepłe, ale normalne, że to, że mamy siebie, pełną lodówkę i kilka spełnionych marzeń to jeszcze nie oznacza, że jako jedyni na świecie wygraliśmy los na loterii, który zaraz ktoś będzie kazał oddać. I ja sobie to układam w głowie, ale i tak zawsze gdzieś tam mnie ten strach dopada…
Bo ileż ludzi na tym świecie ma tak, że wstaje rano i żaden ciężar go nie przygniata? I mi tu nie chodzi o jakieś bzdury, że wstać się nie chce, że szaro na dworze, że obowiązki domowe, że dzieci denerwują, a w tym miesiącu wydatki przekroczyły wyznaczony limit itd. Tylko o to, czego nie da się ot tak strzepnąć, machnąć ręką, przejść do porządku dziennego. O te sprawy, które są w stanie przygnieść człowieka, do gorączki doprowadzić, że błądzi się myślami i przerażenie gdzieś tam w gardle staje, że może i nawet jest jakieś wyjście, ale tak ciężko do niego dotrzeć, a proza życia wiecznie daje po nosie. I ja już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak miałam żeby musieć się czymś martwić, tak naprawdę, tak wgłębi siebie. Nie te moje wszystkie problemy na poczekaniu wymyślane, co bardziej w głowie niż w rzeczywistości, o których już na drugi dzień nie pamiętam. Ale taki prawdziwy problem, który przygniata i sprawia, że ciężko się oddycha. A mi oddycha się całkiem lekko, odważnie i wiecznie tylko kolejne marzenia sobie wizualizuje i one jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spełniają się. I czym ja sobie zasłużyłam? I gdzie ten limit? Kiedy będzie koniec i los się odwróci? Bo czyż może być komuś tyle szczęścia dane a drugiemu tyle, co nic? I ma rację ten mój mąż, że przecież to tylko taka ciepła, zwyczajna normalność… Ani miliony na koncie, ani żadne pałace, podróże raz bądź dwa razy do roku i odkładanie na kolejną zimową wyprawkę dla dzieci. Ale z drugiej strony… Tyleż ludzi wokół o tyle mniej ma, tylu ludzi coś uwiera, męczy, choroba dosięga. Tyle dzieci bez mam się wychowuje, tylu ludzi nie ma nawet jak za głupie rachunki zapłacić i wiecznie muszą liczyć czy starczy im do pierwszego. I tej lodówki nie mają jak napchać i za co do teatru się wybrać. I dzieci… Piękne takie, cudne, nie każdemu też są dane a iluż to o tym marzy, walczy latami.. A my?… Tyle miłości mamy wokół, tyle przyjaźni, tyle jakiś dóbr i zawsze ciepły obiad na stole. Tyle pasji, które ot tak możemy spełniać i dobrą pracę. Dzieciaki, które jedyne co to czasami katar złapią i spać o przyzwoitej porze nie chcą… I jak to tak, że my tyle a do mnie codziennie nagłówki gazet krzyczą ileż to rozpaczy i smutku na świecie…
Lubię tą ciepłą, zwyczajną normalność. Lubię te wszystkie spełnione marzenia i te, do których dążę. Te plany w zapasie i naszą codzienność. Te wszystkie chwile łapane w przelocie i te, które kontempluję powoli. Książki na półkach, słowa w głowie, dwa uśmiechy najpiękniejsze. Tą beztroskę w sercu.
Zawsze się mówi, że w życiu są gorsze i lepsze okresy. Ach, były takie dni, kiedy budziłam się z łzami i zasypiałam, były momenty kiedy klęłam siarczyści i z nadzieją patrzyłam na kolejny rok, że pewnie będzie lepszy. Ale nigdy nie spotkało nas nic, z czego nie dalibyśmy radę się podnieść.
I boję się, boję się tak zwyczajnie, tak po ludzku. Bo może i my nie jako jedyni wygraliśmy los na loterii, bo może dla innych to tyle, co nic, ale dla mnie to szczęście wielkie. Takie, co to się je pisze z wielkiej litery. I jasne, chciałabym jeszcze więcej. Chciałabym jeszcze dalsze i egzotyczniejsze miejsca zwiedzić, wymarzony dom wybudować, w końcu książkę napisać i własne koce wyprodukować. Chciałabym na ten kurs urządzania wnętrz się zapisać i z mężem częściej się na randkę wybierać. Ale…to są plany, cele, osiągnięcia, to kolejne rzeczy do zrealizowania. To nic, bez czego nie dam rady żyć. A to, co najważniejsze już mam. Mam obok siebie, mam na wyciągniecie ręki. Mam ten mój osobisty wygrany los na loterii. I gdyby tak on był bez mijającego terminu ważności? To to mi wystarczy. A do reszty krok po kroczku będę sobie dochodzić…
I zawsze z tyłu głowy, że takie myśli to wszystko, co najgorsze przyciągają. I wiecznie trzy głębokie oddechy. Powtarzanie bez ustanku jest dobrze, nie wariuj, nie analizuj. Tylko, że z głową jest tak, że nie można jej ot tak wyłączyć, przeprogramować. I ja się boję tak zwyczajnie, tak po ludzku, że któregoś dnia ten telefon, ta wiadomość…
Póki co łapię wszystkie chwile zachłannie, doszczętnie. O szczęściu wszystkim wokół opowiadam. Po kieszeniach je sobie upycham.
Bo ja tak lubię ta ciepłą, zwyczajną normalność.
I niech mi nikt nie mówi, że to niej jest jak wygrany los na loterii…
Artykuł Szczęście z terminem ważności. pochodzi z serwisu Home on the Hill - blog lifestylowy - wnętrza, inspiracje, kuchnia, DIY.