Ledwo zdążył mi się ostatni przelew z wynagrodzeniem zaksięgować, jeszcze się dobrze z tym urlopem wychowawczym nie oswoiłam, a już tuman myśli. Dziwne mamy teraz czasy… I to nawet nie chodzi o jakąś szczególną presję, o społeczne wymagania, bo ja niczego tego typu nie odczuwam. Może czasem gdzieś mi tylko jakiś psychologiczny artykuł śmignie w modnym czasopiśmie, których i tak nie czytam, bo mi czasu szkoda, wolę sięgnąć po dobrą książkę… To nie to. Po prostu teraz takie czasy, że jest mnóstwo możliwości, tysiące wyborów, że dużo łatwiej i więcej można osiągać, jeśli tylko chce się. Można świat zwiedzać i zdobywać, jest doba internetu, jest prosty przepływ wiedzy, informacji, tysiące dróg, które można obrać… I ja w tym wszystkim zagubiona trochę taka, co niby w jedną stronę mnie ciągnie, a i w drugą tęsknie zerkam.
Jakoś mi tak dziwnie bez tej oficjalnej pracy, kiedy ktoś pyta, co robię, mówić, że obecnie z dziećmi jestem. Z jednej strony chciałabym znów żyć w tym pędzie, ołówkową spódnicę założyć, kolejne szczeble zdobywać, stawać przed wyzwaniami. Być panią ważną i wiedzą błyszczeć. A z drugiej strony marzył mi się dom i czas. Czas pełny, niedzielony, być z tymi maluchami cały okres podczas tych chwil, kiedy najmniejsze, kolejne ich szczyty razem przemierzać. Na spokojnie codzienność po swojemu celebrować, bez biegu, z oddechem. I jakoś łatwiej to wszystko ogarnąć, kiedy oni ciągle chorzy i nie ma problemu, kto teraz na zwolnienie lekarskie pójdzie i Majkę móc zawsze przed piętnastą odebrać, a jak ładna pogada i do lasu chcemy pójść, to nawet i o dwunastej. Antka nikomu nie oddawać, kiedy jeszcze taki maleńki i we mnie zakochany. Chciałam, chciałam tak móc bardzo. I tylko te czasy takie dziwne i fajne zarazem, bo teraz można wszystko po swojemu. Są różne możliwości, wyjścia. Można być genialnie zorganizowaną mamą, a przy tym spełnioną zawodowo, można też najlepiej na świecie o domowe ognisko dbać i spełniać się tym w nadmiarze, można pasje realizować. Nikt od kobiet nie wymaga, że mają „siedzieć” w domu, jeśli nie chcą, a jeśli chcą i jest taka możliwość, to otoczenie też wspiera. A ja wiecznie jakoś w tym wszystkim sama przed sobą się tłumaczę… I bloga co sił rozwijam, za projekty się różne biorę, żeby tak, choć trochę to moje bycie w domu usprawiedliwić… Choć może to złe słowo, po prostu, żeby czuć namiastkę pracy, że ja dalej, mimo dzieci, mimo ciągłego tańczenia z odkurzaczem, tylu chwil w tych czterech ścianach zamkniętych, na swój sposób się rozwijam i coś robię.
Kocham tą codzienność, te leniwe poranki, drzemki Antka, kiedy mogę nieraz i w spokoju w środku dnia poczytać, lubię wycieczki na place zabaw przedpołudniem i poranną kawę wypitą na tarasie. Lubię o czternastej wiedzieć, że i w domu ogarnięte i kolejny tekst napisany, a właściwie cały dzień przede mną z możliwością przeżycia go jak tylko zapragnę. Kiedy nie mam sił nie muszę nikomu się tłumaczyć, zrywać się na dźwięk budzika. A człowiek głupi taki i zawsze rozdarty. Bo nawet jak dobrze, jak wygodnie, to czasem te myśli uciekają, że może jednak tak nie powinnam, że może coś tracę? I dziwnie mi tak, kiedy ktoś o tą pracę pyta, kiedy wszyscy wokół zaraz z macierzyńskiego wracają, a ja nadal w domu… Taka ze mnie matka niepracująca, z tysiącem myśli i planów. Z codziennymi marzeniami i obowiązkami. Z czymś, co pracą nie jest, a zajmuje tyle ile, co najmniej trzy czwarte etatu. I uśmiech Antka o każdej porze i zapach trawy, kiedy tylko zapragnę…
Dobrze mi. Tak po prostu. I tylko w głowie dziwne schematy. I te możliwości wszystkie, co się aż piętrzą, te dziwne czasy, że można wszystko i tylko samemu trzeba zdecydować, co jest dla nas najlepsze.
Jak to mówią, takiemu nigdy nie dogodzisz. Idę więc sobie tą codzienność docenić, popracować trochę jak to na matkę niepracującą przystało i popatrzeć na te moje dwa szczęścia, co z nimi mogę wszystko i dla nich. Jak to ciężko czasem kowalem własnego losu być…
Artykuł Matka niepracująca. pochodzi z serwisu Home on the Hill - blog lifestylowy - wnętrza, inspiracje, kuchnia, DIY.