



Właściwie nie wiem, kiedy to się zaczęło... Czy może wtedy, gdy wysmarował całego siebie czarną kredką, natychmiast przybierając barwy wojenne i w tym bojowym nastroju wymalował nią wokół wszystko co Mu się nawinęło?.. Czy może wtedy, gdy pożarł moje ukochane cottonsy?.. Pożarł, wypluł i przeszedł dalej kompletnie zobojętniały na dziwny wyraz twarzy malujący się na obliczu matki... A może wtedy, gdy wpadłam na genialny pomysł kupienia pieczątek Mai? Przecież każde dziecko musi mieć pieczątki, zabawa w pocztę i tak dalej... Nie przewidziałam tylko, że do pieczątek potrzeba tuszu. A taki tusz moi drodzy, taki tusz to może pokryć wszystko, a już najpiękniej to na białych meblach wygląda. I sama naprawdę nie wiem, kiedy nadszedł ten moment, że wokół mnie istnieje już tylko jeden wielki chaos...
Jedno, co w naszym domu jest pewne to niekończące się, jakże liczne i perfidne pułapki. Wstajesz w środku nocy, jakby Cię kto obuchem zdzielił, ale najmłodszy lokator domaga się mleka. Domaga się głośno i wyraźnie, tak, że większa latorośl już kręcić się zaczyna. Z zamkniętymi oczami więc wstajesz, jak robot dobrze nakręcony pokonujesz drogę do kuchni, a po drodze natrafiasz na klocki. A raczej twoja stopa, dodajmy goła stopa, natrafia. Potykasz się, klniesz i idziesz dalej nic nienauczona doświadczeniem, stajesz na kolejnym klocku. A przecież mogłabyś przysiąść, że wczoraj o północy wysprzątałaś wszystkie, co do jednego! A jednak taki psikus. Ale to nie jest koniec, o nie, lista pułapek jest długa i zawiła. Jak wtedy, gdy zostało Ci równe pięć minut do wyjścia, a zerknięcia w lustro podpowiada Ci, że może miło by jednak było tak ludzi na ulicy nie straszyć. Sięgasz więc do szuflady po puder, a tam pudru nie ma. O tuszu też nie ma, za to jest cały tabun kolorowych kredek, bynajmniej nie do oczu. Mój dzień to wieczne poszukiwania, niczym najdzielniejszy z łowców skarbów, przeszukuję otchłanie w nadziei odnalezienia smoczka, tudzież drugiej skarpetki. Czy te dzieci rodzą się jakoś specjalnie zaprogramowane na to żeby zawsze mieć na sobie tylko jedną skarpetkę?! Piorę je zawsze wszystkie sumiennie, a jakimś cudem osiemdziesiąt procent z nich jest zawsze nie do pary.
Bawi się jedno z drugim, oddychasz głęboko, dzwony chwalebne już w Twoje głowie wybijają, jest moment żeby napić się kawy. Wręcz z namaszczeniem parzysz ją sobie, od serca ciasteczko na talerzyk dokładasz, stawiasz to wszystko dumnie na stoliku... I nawet nie wiadomo, kiedy, kawa ląduje na ziemi za sprawą najmłodszego, a ciasteczko znika w paszczy starszaka. Bierzesz wdech, długi, głęboki, spokojnie to dopiero jeden z pierwszych tego dnia. Ach jakże ja doskonale umiem liczyć do dziesięciu, mam wrażenie, że i przez sen do tych dziesięciu wiecznie oddycham... A jeśli o ten sen chodzi... Dom cały już śpi, więc po cichutku wkradamy się do własnej sypialni, chowamy w ciepłą pierzynę, usadawiamy wygodnie, jest błogo... Po czym któreś z nas się przekręca... Pisk... I to, jaki pisk! Zrywasz się w przerażeniu, łapiesz w panice największy przedmiot jaki masz pod ręką co bym mieć się czym bronić... A to...a to tylko porzucona lalka tudzież inna zabawka naszych dzieci, które koniecznie musiały je postanowić w naszej pościeli przechować.
Nie musimy nastawiać budzika, właściwie to zbędne ceregiele. W końcu mamy niezawodne i to całe dwa. Jeden ledwo oczy otworzy to już stoi. Stoi i woła donośnie, co by go do małżeńskiego łoża przenieść. Więc niesiemy z nadzieją, że może uda się go jakoś utulić, kołderką nakryć, że może jeszcze, choć pięć minut... A On ani myśli. I skacze, i gada, i tysiąc dziwacznych dźwięków wydaje wprost do Twojego zaspanego ucha. Za włosy tarmosi, w ramę łózka wali, żaluzje od okna szarpie. A przecież my nie chcemy tak wiele, tylko pięć minut należytego snu o piątej nad ranem, ale gdzież tam, wymyślili sobie mięczaki, no doprawdy... Następnie słyszymy kroki, cichutkie, delikatne. Skrada się, pięknym uśmiechem czaruje i cichaczem do łózka się nam ładuje. A za nią cała drużyna pluszaków. Mamy, więc skaczącego ninja, misia Kubusia, Odsetka i Ją, co poleży nawet i chętnie, ale tylko i wyłącznie w poprzek.
Nie ma zmiłuj się, nie ma zlituj, jest za to jeden wielki, niekończący się chaos. Wieczne odkrywanie przyklejonego gdzieś chrupka, roztartej kredki, porzuconych zabawek, obklejonego wszystkiego, co da się obkleić niczym niesprecyzowaną substancja... Ach spokojnie, to tylko soczek Jej się wylał...
I ja naprawdę nie wiem, kiedy to wszystko, jakoś tak niepostrzeżenie. Najpierw przecież były tylko te równo poskładane ciuszki, słodko wierzgające maleństwa, co ledwo potrafiły powieki unieść na dłużej niż dziesięć sekund. A teraz? Teraz to ja się żadnego tajfunu nie boję, tsunami i inne takie spokojnie mogą nasz domu omijać. Robotę mają tu już wykonaną przez dwójkę takich niewiniątek.




