Jestem tak szczęśliwa, że postanowiłam, że po prostu muszę się tu z Wami tym podzielić!:) Od wczoraj uśmiech nie schodzi mi z twarzy, a wszystko nadal wydaje się być jak sen. A to przecież tak banalne, tak normalne, w końcu większość dorosłego społeczeństwa ma ten zwyczajny dokument i kompletnie o tym nie myśli. Wstaje rano, ubiera się, kieruje swoje kroki na parking pod domem, wciska sprzęgło, odpala silnik i jedzie. Wszyscy tylko nie ja. Aż do wczoraj…
Swoją przygodę z prawo jazdy zaczęłam prawie pięć lat temu. Maja pojawiła się na świecie, a ja poczułam, że w końcu jest dobry moment na to, aby to zrobić. Byłam bardzo pozytywnie nastawiona, w końcu co to za filozofia, każdy jeździ, ja też będę. Moje nastawienie diametralnie się zmieniło tuż po pierwszej lekcji. Kompletnie tego nie ogarniałam. Potem zaczęła się równia pochyła… Krzyczący instruktor, jak się potem okazało najgorsza szkoła jazdy z możliwych, do tego moja nieumiejętność radzenia sobie ze stresem i roztrzepanie. Byłam pewna, że to nie dla mnie. Poszłam na egzamin, jeden, drugi, trzeci, czwarty… Odpuściłam. Jestem beznadziejna, nienauczalna, no po prostu porażka! Schowałam głęboko w sobie wstyd i wróciłam do znienawidzonej komunikacji miejskiej. Uwierało mnie to, oj nawet sobie nie wyobrażacie jak. Z jednej strony powtarzałam sobie, że przecież nie każdy musi nadawać się na kierowcę, a z drugiej strony zieleniałam z zazdrości na to, że każdy może ot tak sobie wsiąść, spontanicznie pojechać z dziećmi na plaże, pozałatwiać tysiące spraw, a ja wiecznie uzależniona od Męża. Czułam się jak kompletny nieudacznik. Wszyscy wokół powtarzali mi, że to nic, że za szybko się poddałam, a ja tam wiedziałam swoje; jestem beznadziejna, nie nadaję się i już!
Musiałam to w sobie przetrawić… Przetrawiałam długo, bo aż do września tego roku. Przy dwójce dzieci brak prawo jazdy to naprawdę koszmar. Męczyło mnie to już tak okropnie, że nawet mój strach przed jazdą zmalał, byłam w totalnej desperacji. Postanowiłam wziąć się w garść. Zapisałam się do nowej szkoły, poszłam na kurs. Tym razem trafiłam na Instruktora – Anioła. Pierwszy raz w życiu poczułam się pewniej na drodze, ba! Zaczęłam to lubić! Na każdą lekcję biegłam jak na skrzydłach, a nie jak na ścięcie, jak to było pięć lat temu. Szło mi całkiem nieźle, Instruktor chwalił, ja promieniałam. Oczywiście, co chwilę popełniałam tysiące gaf, ale przestałam się bać, stałam się bardziej uważna, samochód zaczął mnie słuchać, a znaki stały się dużo bardziej czytelne. Skończyłam kurs i szybko zapisałam się na egzamin. Byłam ogromnie optymistycznie nastawiona, Instruktor powtarzał mi, że jest pewien, że zdam, ja czułam się naprawdę świetnie przygotowana. Poszłam… Wyjechałam, Egzaminator niesamowicie miły, cały czas mnie zagadywał, prosta trasa, czułam się bardziej jak na lekcji aniżeli egzaminie. Stres całkowicie odpuścił… Gawędziłam z Egzaminatorem, w myślach już biegłam do urzędu, aby odebrać upragniony dokument i wtedy… przejechałam na zielonej strzałce. Przesiadka. Koniec. Czarna rozpacz. Historia się powtarza, nie nadaję się, nie ma szans, jestem do du…!!! Przeryczałam cały dzień, oczywiście chciałam odpuścić, ale Mąż postawił mnie do pionu. Kolejny termin.
Tym razem szłam nie robiąc sobie żadnych większych nadziei. Miałam ochotę uciec jak najdalej, trzęsłam się maksymalnie, na końcu nosa łzy, ręce drżały, przed oczami mroczki. No po prostu nie ma szans, nie da rady, nie wsiądę i już! Wywołali mnie. Egzaminator przywitał się, plac poszedł błyskawicznie i wyjechaliśmy. Tym razem Pan Egzaminator zdecydowanie mnie nie polubił;) Był tak opryskliwy i wredny, że to wręcz mało powiedziane. A na mnie o dziwo podziałało to bardzo motywująco. Nie myślałam już o tym, że nie dam rady, że to egzamin itd., cały czas tylko powtarzałam sobie w głowie „już ja CI pokażę!” Byliśmy wszędzie, zaliczyliśmy wszystkie możliwe skrzyżowania w Gdańsku, a ja chyba pierwszy raz w życiu byłam tak skupiona i skoncentrowana. I wtedy zdarzył się cud… Zdałam!!! Matko żebyście Wy mogli mnie wczoraj zobaczyć! Skakałam kankana na parkingu Pordu, banan na twarzy miałam tak wielki, że aż mnie wszystko od tego uśmiechu bolało.
Nadal nie mogę w to uwierzyć! Pięć lat męczenia się, braku wiary, otchłani rozpaczy i w końcu jest! Moje wymarzone, upragnione prawo jazdy:))) Teraz ja też tak mogę; wstać rano, ubrać się, kierować swoje kroki na parking pod domem, wcisnąć sprzęgło, odpalić silnik i jechać. W siną dal…:) Udało się, w końcu! 2016 zakończył się najlepiej jak mógł…
Artykuł Jak największa porażka w końcu zamieniła się w sukces… pochodzi z serwisu Home on the Hill - blog lifestylowy - wnętrza, inspiracje, kuchnia, DIY.